- Kochanie, jestem w ciąży – powiedziała do mnie moja żona,
gdy rozpalałem w piecu.
Tego dnia było chłodno, więc
kiedy obudziliśmy się zaraz musiałem rozpalić w piecu. Domek, w którym
spędzaliśmy urlop z natury był zimny, ale w tym momencie, kiedy usłyszałem jej
słowa zrobiło mi się bardzo gorąco.
- Wspaniale – powiedziałem.
I tak odeszła mi ochota na rozpalanie w piecu.
Każdy mężczyzna, kiedy usłyszy, że jego partnerka jest w
ciąży przez chwilę czuje coś w rodzaju dreszczy albo wibracji. Jednak to nic
złego, wręcz przeciwnie.
Jak się pewnie domyślacie lawina ruszyła i uruchomiły się
wszystkie procedury. Wszystko zaczęło być zorganizowane - jedzenie, spanie no i
wizyty u lekarza.
Kiedy przyzwyczaiłem się, że musze być tym rycerzem, który
chroni swą ukochaną i swojego potomka i nie opuszcza ich na krok, chodząc za
nimi jak ogon na każdą wizytę do
lekarza, padło kolejne zdanie z ust mojej kochanej żony.
- Będziesz przy porodzia, prawda? – Jak widzicie było to
pytanie.
I wtedy znów mnie
przeszedł dreszcz. No, ale kiedy mój mózg przestał się kołysać od zadanego
ciosu rzekłem spokojnie, a dla niepoznaki dodałam lekki uśmiech :
- Oczywiście skarbie.
Wtedy wiedziałem, że nie ma już odwrotu. Zrozumiałem, że
muszę po prostu być przy porodzie i
tyle. Kiedy już to do mnie dotarło naprawdę musiałem zastosować coś z „autopsychologi” w stylu:
- Co, ja nie dam rady? Ja?
Te dwa zdania, które wypowiedziała moja żona zakręciły moim
życiem na dobre. Jednak chciałbym, abyście wiedzieli, że zakręciły bardzo
pozytywnie.
Dni mijały, a ja przyzwyczaiłem się do sytuacji. Brzuszek
rósł, a moja żona pochłaniała wiedzę na temat ciąży i porodu. Przynajmniej
Łatwo jej było kupować prezenty. Książka o macierzyńswie zawsze była trafnym
upominkiem J
Wieczorami rozmawialiśmy jak to będzie, jak nazwiemy naszego synka lub
córeczkę.
W tej idylli naszedł czas na nowe doświadczenie. Dla mojej
żony było to coś ekscytującego, dla mnie natomiast obcy świat. Przyszedł dzień,
w którym zapisaliśmy się do szkoły rodzenia. W każdy czwartek przez dwanaście
tygodni grzecznie pomykaliśmy do szkoły rodzenia, którą prowadziła pani Anita.
Znowu miałem pod górkę. Choć naprawdę cieszyłem się z tego,
że będziemy mięli dzieciątko, to w tamtym momencie uważałem, że nauki o
porodzie i „obsłudze dziecka” nie są dla
faceta. Myślałem, że ja tak tylko do pomocy i tyle!
Pierwsze spotkanie jak i pozostałe odbywały się w szpitalu,
w którym mięliśmy rodzić.
- Fajnie – pomyślałem. Przynajmniej poznamy szpital,
personel, zobaczymy salę porodową.
No, ale po co ja jestem tu potrzebny i to tydzień w tydzień.
Na pewno będę jedynym mężczyzną albo w
najlepszym przypadku jednym z nielicznych.
Ku mojemu udziwnieniu, kiedy otworzyłem salę, na której
odbywały się zajęcia, ujrzałem zupełnie coś innego niż sobie wyobrażałem.
Tatusiów było prawie tyle samo ile mam. Ależ ja byłem głupi. Tak, tak muszę to
przyznać sam przed sobą.
Mijały tygodnie, a my uczyliśmy się o podstawach po
narodzeniu dziecka oraz o tym, jak może być przed porodem. Najważniejszą rzeczą
jakiej się dowiedziałem i jaką zapamiętałem bardzo dogłębnie było: JEŚLI POJAWI
SIĘ KRWAWIENIE Z DRÓG RODNYCH TO NIZWŁOCZNIE NALEŻY ZJAWIĆ SIĘ W SZPITALU.
Zakodowałem.
Każdy kolejny dzień naszego życia wydawał się zupełnie
normalny. Ja pracowałem, robiłem zakupy, a w wolnych chwilach wspólnie
chodziliśmy z naszym psem na spacery. To było dla nas bardzo przyjemne. Moja żona jak zawsze była uśmiechnięta i
wesoła. No może jedynie co się zmieniło, to tyle, że jak zawsze lubiła się
tulić, to teraz lubiła jeszcze bardziej.
Co jakiś czas i nie ukrywam, że im bliżej rozwiązania tym częściej, narzucał
się temat wspólnego porodu. Ja totalnie się z tym oswoiłem, nastawiłem i
chciałem być przy niej w tym dniu. Bardzo, ale to bardzo chciałem być przy
porodzie. Powiem więcej, duma mnie rozpierała jak o tym myślałem.
Jako że byłem trenerem tenisa, co jakiś czas musiałem
wyjechać na turniej ze swoimi podopiecznymi. Tego dnia tak właśnie było.
Lubiłem to. To moja pasja. Tym razem turniej był jakieś dwieście km od naszego
domu. Zawody przebiegały spokojnie, a ja byłem bardzo zrelaksowany. Do czasu.
Zadzwonił telefon. Odebrałem szczęśliwy, że dzwoni moja kochana żona,
powiedziałem „halo?” i usłyszałem:
- Kochanie krwawię!
Ścięło mnie z nóg. Totalnie zestresowało i wyostrzyło wszystkie
moje zmysły. Moja żona natomiast dodała:
- Zaraz pojadę do szpitala, tylko jeszcze wyjdę z Kokosem
(naszym labradorem).
Wtedy to myślałem, że głośnik pęknie, tak na nią nawrzeszczałem.
Kazałem, żeby zostawiła wszystko i pojechała do szpitala. Zaraz potem byłem w
drodze do niej. Pędziłem łamiąc wszystkie przepisy, prosto na porodówkę. Po
niecałych dwóch godzinach wbiegłem do środka i ją odnalazłem. Było po
wszystkim. Urodził mi się piękny synek, a żona była cała i zdrowa. No, a ja ?
Ja niestety nie byłem przy porodzie, choć wiem jak bardzo tego chciała moja
żona. Pochyliłem się nad nią, ucałowałem ją i usłyszałem:
- Kochanie wyjdziesz z Kokosem?
I tak zostałem ojcem.