niedziela, 1 marca 2015

Jestem ojcem- moja prawdziwa historia

- Kochanie, jestem w ciąży – powiedziała do mnie moja żona, gdy rozpalałem w piecu. 
Tego dnia było chłodno, więc  kiedy obudziliśmy się zaraz musiałem rozpalić w piecu. Domek, w którym spędzaliśmy urlop z natury był zimny, ale w tym momencie, kiedy usłyszałem jej słowa zrobiło mi się bardzo gorąco.
- Wspaniale – powiedziałem.  I tak odeszła mi ochota na rozpalanie w piecu.
Każdy mężczyzna, kiedy usłyszy, że jego partnerka jest w ciąży przez chwilę czuje coś w rodzaju dreszczy albo wibracji. Jednak to nic złego, wręcz przeciwnie.
Jak się pewnie domyślacie lawina ruszyła i uruchomiły się wszystkie procedury. Wszystko zaczęło być zorganizowane - jedzenie, spanie no i wizyty u lekarza.
Kiedy przyzwyczaiłem się, że musze być tym rycerzem, który chroni swą ukochaną i swojego potomka i nie opuszcza ich na krok, chodząc za nimi jak ogon na każdą wizytę  do lekarza, padło kolejne zdanie z ust mojej kochanej żony.
- Będziesz przy porodzia, prawda? – Jak widzicie było to pytanie.
 I wtedy znów mnie przeszedł dreszcz. No, ale kiedy mój mózg przestał się kołysać od zadanego ciosu rzekłem spokojnie, a dla niepoznaki dodałam lekki uśmiech :
- Oczywiście skarbie.
Wtedy wiedziałem, że nie ma już odwrotu. Zrozumiałem, że muszę po prostu  być przy porodzie i tyle. Kiedy już to do mnie dotarło naprawdę musiałem zastosować coś z  „autopsychologi” w stylu:
- Co, ja nie dam rady? Ja?
Te dwa zdania, które wypowiedziała moja żona zakręciły moim życiem na dobre. Jednak chciałbym, abyście wiedzieli, że zakręciły bardzo pozytywnie.

Dni mijały, a ja przyzwyczaiłem się do sytuacji. Brzuszek rósł, a moja żona pochłaniała wiedzę na temat ciąży i porodu. Przynajmniej Łatwo jej było kupować prezenty. Książka o macierzyńswie zawsze była trafnym upominkiem J Wieczorami rozmawialiśmy jak to będzie, jak nazwiemy naszego synka lub córeczkę.
W tej idylli naszedł czas na nowe doświadczenie. Dla mojej żony było to coś ekscytującego, dla mnie natomiast obcy świat. Przyszedł dzień, w którym zapisaliśmy się do szkoły rodzenia. W każdy czwartek przez dwanaście tygodni grzecznie pomykaliśmy do szkoły rodzenia, którą prowadziła pani Anita.
Znowu miałem pod górkę. Choć naprawdę cieszyłem się z tego, że będziemy mięli dzieciątko, to w tamtym momencie uważałem, że nauki o porodzie i „obsłudze dziecka”  nie są dla faceta. Myślałem, że ja tak tylko do pomocy i tyle!
Pierwsze spotkanie jak i pozostałe odbywały się w szpitalu, w którym mięliśmy rodzić.
- Fajnie – pomyślałem. Przynajmniej poznamy szpital, personel, zobaczymy salę porodową.
No, ale po co ja jestem tu potrzebny i to tydzień w tydzień. Na pewno będę jedynym mężczyzną  albo w najlepszym przypadku jednym z nielicznych.
Ku mojemu udziwnieniu, kiedy otworzyłem salę, na której odbywały się zajęcia, ujrzałem zupełnie coś innego niż sobie wyobrażałem. Tatusiów było prawie tyle samo ile mam. Ależ ja byłem głupi. Tak, tak muszę to przyznać sam przed sobą.
Mijały tygodnie, a my uczyliśmy się o podstawach po narodzeniu dziecka oraz o tym, jak może być przed porodem. Najważniejszą rzeczą jakiej się dowiedziałem i jaką zapamiętałem bardzo dogłębnie było: JEŚLI POJAWI SIĘ KRWAWIENIE Z DRÓG RODNYCH TO NIZWŁOCZNIE NALEŻY ZJAWIĆ SIĘ W SZPITALU. Zakodowałem.
Każdy kolejny dzień naszego życia wydawał się zupełnie normalny. Ja pracowałem, robiłem zakupy, a w wolnych chwilach wspólnie chodziliśmy z naszym psem na spacery. To było dla nas bardzo przyjemne.  Moja żona jak zawsze była uśmiechnięta i wesoła. No może jedynie co się zmieniło, to tyle, że jak zawsze lubiła się tulić, to teraz  lubiła jeszcze bardziej. Co jakiś czas i nie ukrywam, że im bliżej rozwiązania tym częściej, narzucał się temat wspólnego porodu. Ja totalnie się z tym oswoiłem, nastawiłem i chciałem być przy niej w tym dniu. Bardzo, ale to bardzo chciałem być przy porodzie. Powiem więcej, duma mnie rozpierała jak o tym myślałem.
Jako że byłem trenerem tenisa, co jakiś czas musiałem wyjechać na turniej ze swoimi podopiecznymi. Tego dnia tak właśnie było. Lubiłem to. To moja pasja. Tym razem turniej był jakieś dwieście km od naszego domu. Zawody przebiegały spokojnie, a ja byłem bardzo zrelaksowany. Do czasu. Zadzwonił telefon. Odebrałem szczęśliwy, że dzwoni moja kochana żona, powiedziałem „halo?” i usłyszałem:
- Kochanie krwawię!
Ścięło mnie z nóg. Totalnie zestresowało i wyostrzyło wszystkie moje zmysły. Moja żona natomiast dodała:
- Zaraz pojadę do szpitala, tylko jeszcze wyjdę z Kokosem (naszym labradorem).
Wtedy to myślałem, że głośnik pęknie, tak na nią nawrzeszczałem. Kazałem, żeby zostawiła wszystko i pojechała do szpitala. Zaraz potem byłem w drodze do niej. Pędziłem łamiąc wszystkie przepisy, prosto na porodówkę. Po niecałych dwóch godzinach wbiegłem do środka i ją odnalazłem. Było po wszystkim. Urodził mi się piękny synek, a żona była cała i zdrowa. No, a ja ? Ja niestety nie byłem przy porodzie, choć wiem jak bardzo tego chciała moja żona. Pochyliłem się nad nią, ucałowałem ją i usłyszałem:
- Kochanie wyjdziesz z Kokosem?
I tak zostałem ojcem.